Świadectwo Tomka Wilanda

 

Epizody z choroby Tomka Wilanda

 Dziwne

Kiedy patrzę wstecz, to widzę, dużo w moim życiu niewytłumaczalnych zdarzeń i wcześniej nawet się im nie dziwiłem, uważałem siebie za farciarza, jednak po jakimś czasie mocno mnie zaniepokoiło wyczytane zdanie: „nie ma przypadków, są tylko znaki”, więc zacząłem się dokładniej przyglądać swojemu życiu. Można powiedzieć, że wtedy każdego dnia wieczorem ich szukałem, nawet przypuszczałem, że przez te znaki może mówić do mnie sam Bóg.

 Tak to było

Na początku choroby, miałem wtedy 24 lata (stwierdzono u mnie stwardnienie rozsiane, nazywane sm), uważałem siebie za lepszego od innych. Wiele lat ćwiczyłem sporty walki. Poznałem wtedy u człowieka tzw. punkty witalne, w które uderzenie powodowało utratę przytomności, a nawet śmierć. Byłem dumny z tej wiedzy, ale mimo wcześniejszej dobrej kondycji choroba objawiała się szybkim zmęczeniem, nawet po niewielkim wysiłku. Spowiednik mi powiedział kiedyś: „gdyby nie choroba, to bym był, albo w więzieniu, albo już bym leżał na cmentarzu”. Te słowa nawet często mi się przypominały. Na początku choroby nic nie było po mnie widać, jak byłem wypoczęty, tylko ja wiedziałem, że ze mną jest coś nie tak. Ale dzięki przyszłym wydarzeniom zacząłem patrzeć na siebie krytycznie, bez żadnej taryfy ulgowej i nawet stwierdziłem w jakimś przypływie szczerości i pokory, że do każdego świństwa jestem zdolny, bo taki byłem pewny siebie. Przed chorobą byłem ciekawy swojej przyszłości, a teraz zacząłem się jej bać. Wcześniej uważałem siebie za samowystarczalnego, niepotrzebującego niczyjej pomocy, a gdy dziewczyna zachęcała mnie do wyjazdu na stałe za granicę, pojawiły się u mnie obawy przed niewiadomą, przed chorobą, bo w szpitalu zobaczyłem, co może mnie czekać, a nie wiedziałem jak to się może skończyć u mnie, czego się spodziewać. Na studiach na piątym roku Politechniki Warszawskiej już choroba mocno obniżyła moją sprawność. Kiedy przyszedł już ostatni termin oddania mojej pracy dyplomowej, chciałem jeszcze dzień wcześniej zadać parę pytań swojemu promotorowi, by zrobić ostatnie poprawki, bo w ostatniej chwili zobaczyłem w swojej pracy parę błędów. Niestety on był wtedy na urlopie, jak się dowiedziałem na uczelni i przerażony własną sytuacją musiałem wracać do domu. Nagle zobaczyłem go idącego korytarzem budynku, po prostu coś zapomniał i niespodziewanie pojawił się w pracy, ja z wielką radością i nadzieją do niego podbiegłem i wszystkiego się dowiedziałem. Na początku nazwałem tą sytuację wielkim szczęściem, ale dokładniej jej się przyglądając zobaczyłem w tym działanie Opatrzności, bo nie umiałem tego wytłumaczyć. Trochę wcześniej, gdy musiałem coś z moją pracą dyplomową zrobić ponad własne możliwości i to mi się udało, pierwszy raz nie nazwałem tego szczęściem, ale Bożą pomocą, inaczej nie umiałem tego określić, bo gdy się widzi swoją bezradność i ona jest przeszkodą sukcesu, to jak inaczej to nazwać. Coraz częściej niesamowite sytuacje w moim życiu się zdarzały. Kiedyś np. byłem bardzo zmęczony i siedziałem na przystanku autobusowym by ostatkiem sił wrócić do domu. Zamiast autobusu zatrzymuje się moja koleżanka, jadąca samochodem, biedaczka zabłądziła i chciała się spytać o drogę, wtedy byłem podwieziony pod same drzwi mojego domu. Innym razem szedłem zygzakiem jak pijany i przechodziłem przez jakiś park. Nagle zostałem otoczony przez chłopaków chcących zabrać mi torbę. Sam się teraz dziwię swojemu zachowaniu, bo uśmiechnąłem się do nich i rozbawiony sytuacją, o której wcześniej marzyłem (wiele lat ćwiczyłem kick-boxing i takich zawodników bym szybko pokonał) zacząłem się z tego wszystkiego głośno śmiać. Oni byli zaskoczeni, jakby w szoku i szybko odeszli. Oczekiwali zobaczyć mój strach, a było zupełnie inaczej.

 

Co myślę

Powoli dochodziłem do przekonania, że moja chęć samowystarczalności i niezależności była czymś, co oddalało mnie od ludzi. Oni wtedy do niczego nie był mi potrzebni, chyba że robili coś dla mnie, to mogłem ich pochwalić, byłem typowym egoistą. Tak samo nieufnie myślałem o Bogu, że się nie zna, nie wie co sprawi mi radość, że ja wiem lepiej, nie wie czego potrzebuję i co dla mnie jest dobre. Kiedy zaczął mi się walić mój świat i stawałem jakby poza nim, zobaczyłem, że staje się wolnym od wcześniejszych pragnień i przywiązań, inaczej na wszystko zacząłem patrzeć, jakby otwierały mi się oczy. Wtedy zacząłem przyznawać rację Bogu, choć nie zawsze Go rozumiałem, ale Mu ufałem. Stwierdziłem, że moje marzenia nie dawały mi radości, bo one zniewalały, czyniły mnie ich niewolnikiem, a bez nich mogłem być naprawdę radosnym i nawet szczęśliwym.

 


Następne epizody z choroby Tomka Wilanda

 

Zaskoczenie

Z osoby uważającej się za niezależną i bardzo wysportowaną, dbającej wyjątkowo o dobry własny wizerunek, musiałem wreszcie pokazać gorszą prawdę o sobie, niby się umniejszyć, to było dla mnie bardzo trudne, to było jak poniżenie się. Nawet nie sądziłem, że uznam za prawdziwe i skierowane do mnie bezpośrednio słowa Jezusa: „beze mnie nić nie możecie uczynić” i że one tak dosłownie spełnią się w moim życiu.

 

Równia pochyła

Przyszedł czas, gdy o własnych siłach już za ciężko mi się chodziło i uchodziłem za osobę wręcz pijaną. Żeby tak o mnie nie myślano chciałem kupić sobie laskę lub kulę, by być uważanym raczej za chorego. Postanowiłem tak zrobić i wszedłem do sklepu, gdzie sprzedawali laski góralskie. Przed sklepem uczyłem się z tym chodzić, ale parę razy się potknąłem i musiałem ją w końcu oddać. Było tam sporo ludzi i pewnie się zastanawiali: jak ten gość o kuli mógł być tak pijanym. Można powiedzieć, że wtedy dosyć często przechodziłem różne upokorzenia i zwykle były po nich wielkie bunty. Po buncie przychodził czas smutku, z czym przez dłuższy czas się męczyłem. Pewnego razu zachciało mi się podczas takiego buntu rozmawiać z Bogiem, co przerodziło się w modlitwę. Zdziwiłem się, że nie było po tym wtedy smutku, a pojawiła się jakaś dziwna siła do lepszego znoszenia tych trudności i nawet pokazała się jakaś nadzieja. Zacząłem częściej to praktykować, lepiej się z tym czułem. W pracy kolega mi podsunął myśl, bym nie męczył się chodzeniem do łazienki, ale jeździł tam na jego rowerze, który on będzie pchał. Ja miałem tylko na nim siedzieć i kierować. Śmiesznie to musiało wyglądać. Dodatkową trudnością okazało się ruszanie, bo miałem kłopoty z umieszczeniem stóp na pedałach i kolega się męczył, by je tam postawić. Jednak wiele osób w pracy nas ostrzegało, że to niebezpieczne. Jak się lepiej czułem, to chodziłem do łazienki o kuli, którą jednak kupiłem, a kolegów prosiłem, by szli koło mnie, bym trzymał ich drugą ręką za ramię. Gdy musiałem iść po schodach prosiłem znowu kolegów by mnie brali na „barana” i wnosili na górę. Oni byli w większym strachu niż ja, bo się czuli za mnie odpowiedzialni, a nie chcieli ryzykować. Śmierć w oczach znowu ja miałem, gdy musiałem sam iść po oblodzonym chodniku. To była loteria, czy znowu przewrócę się, a czasami się tak zdarzało, najgorsze było potem się podnieść i wtedy po raz pierwszy czułem się, jak staruszek, który jest bezradny i potrzebuje pomocy od każdego napotkanego człowieka. Kiedyś w sanatorium, będąc na basenie, skręciłem sobie rękę i nie mogłem chodzić o kuli. Z musu musiałem usiąść na wózek inwalidzki. To był szok na nim siedzieć, bo to było dla mnie następne upokorzenie, czułem się okropnie. Jednak, gdy ręka przestała boleć i zacząłem chodzić tylko o kuli, parę razy się niebezpiecznie wywróciłem i dałem za wygraną i na stałe usiadłem na wózku. Jednak i do tego się przyzwyczaiłem, co ciekawe, dalej się czułem lepszy od innych. Takie przejścia z chorobą czyniły mnie bohaterem w moich oczach. Ale znowu przyszło pogorszenie stanu zdrowia i coraz trudniej było mi się przesiadać z wózka, czy na łóżko, czy na sedes. Nawet kilka razy wywróciłem się przy tych operacjach i leżałem na podłodze. Parę razy nie miałem siły wczołgać się nawet na łóżko. Skończyło się wtedy spaniem na podłodze, tylko miałem siłę przykryć się dywanem. Po takiej przygodzie powinienem być załamany, a ja zacząłem się z siebie śmiać. Dopiero musiałem doświadczyć takiej słabości, by stwierdzić, że jestem śmieszny i móc powiedzieć Bogu, że naprawdę nic już sam nie mogę i Jego pomocy potrzebuję przy każdej czynności.

 

Z ufnością w przyszłość

Musiałem doświadczyć wielu upokorzeń, by moja pycha zaczęła być miażdżona i bym mógł nauczyć się pragnąć pokory, która zawsze dawała mi radość. Nastąpiło też inne spojrzenie na siebie i swoją sytuację, co bez modlitwy byłoby niemożliwe. Zacząłem wreszcie widzieć sens choroby, to był dla mnie wielki sukces, nawet uważałem to wszystko za ciężki dar. Zacząłem widzieć w niej także Boży plan i próbę ratowania tego egoisty. Widziałem w tym też miłość Boga. Ta cała sytuacja jest dla mnie mocnym trzepnięciem, ale jest konieczna, bym się opamiętał i zaczął widzieć wreszcie swoje zło. Teraz wielu wcześniejszych pragnień nawet nie rozumiałem, były dla mnie już nic nie wartymi śmieciami. Wartościowymi rzeczami stało się zupełnie coś innego, czego wcześniej nawet nie znałem.

 


 Cierpienie widziane moimi oczyma.

Po przeczytaniu listu apostolskiego papieża Jana Pawła II o chrześcijańskim sensie ludzkiego cierpienia, zastanowiłem się nad sobą i powstałą sytuacją w moim życiu z pozycji wiary. Przypomniała mi się relacja objawień z Fatimy, a dokładniej jej druga tajemnica. Kiedy Matka Boska pokazywała dzieciom piekło, mówiła: módlcie się za grzeszników i dusze w czyśćcu cierpiące, i ofiarujcie za nie swoje cierpienia. Widziałem po sobie, że gdy czyniłem tak, jak poleciła dzieciom Maryja, gdy choroba stawała się bardzo uciążliwa, pozwalało mi to wtedy inaczej spojrzeć na własne wysiłki. Stosowałem w praktyce tą radę mówiąc: “to dla was się poświęcam grzesznicy i dusze w czyśćcu cierpiące” Widziałem wtedy po sobie, jak się rozchmurza; jak jakaś wielka siła we mnie wstępuje i mam chęć do pomocy innym. To było dla mnie wielkie odkrycie, że to wszystko co związane z chorobą jednak miało głębszy sens. Bunt dotychczasowy zamienił się w zaufanie Bogu. Zacząłem bardziej drążyć ten temat i poznałem wtedy inne nauczanie kościoła: “droga do Nieba jest stroma i wąska, a szeroka i wygodna prowadzi do piekła” To było dla mnie odkrycie przerażające. Dlatego wg mnie tak wielu ludzi nieświadomie wybiera tą wygodną drogę. Wpływ na ludzką decyzję z pewnością miał cwany Szatan, dlatego trzeba uważać. Choć w dzisiejszym świecie osoba borykająca się z cierpieniem budzi szacunek, to może wielu ludzi onieśmielać. Wtedy też zacząłem podziwiać osoby, które kierują się w życiu zasadą, że własne przekonanie jest ważniejsze niż opinia większości. Kiedy przypominam sobie słowa apostoła: “nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę”, to widzę też jego walkę z tym podstępnym Szatanem. Ja tym bardziej w tej walce jestem za słaby. Jeżeli przyznam się do własnej słabości to łatwiej przychodzi mi prosić o pomoc Boga. Tylko w ten sposób mogę wygrać z pokusami dawanymi przez Szatana, a własne cierpienie może mi w tym nawet pomóc.


Po latach

Mija dwadzieścia lat choroby i zdałem sobie sprawę, jak bardzo zmieniło się moje myślenie i patrzenie na wszystko dookoła. Kiedyś (kiedy byłem jeszcze zdrowym) lubiłem samodzielność i samowystarczalność. Wierzyłem we własne siły, bo wszystko przychodziło mi łatwo. Byłem przez to wielkim pyszałkiem. A teraz uczę się pokory, bo dawnych sił już nie ma. Zauważyłem w moim myśleniu, że wszystko czym żyłem i o czym marzyłem przestało się liczyć. Zdziwiłem się, że dawnej postawy nawet zacząłem się wstydzić. Muszę teraz szukać pomocy w najprostszych czynnościach. Stałem się prawie jak sparaliżowany i przez to niewiele sam mogę zrobić. Jeżeli coś muszę zrobić, to tylko z innych pomocą, niekiedy ukrytą, ale pod czujnym okiem. Wreszcie, po wielu doświadczeniach niemocy, przestałem się buntować i zacząłem uważać, że wszystko w moim życiu są to plany Boga i to dla mojego dobra. Nie od razu tak myślałem. Dopiero ono się pojawiło po zobaczeniu u siebie radości i poczucia szczęścia. Zastanowiły mnie słowa z Pisma św. „beze mnie nic uczynić nie możecie” – to dopiero dało mi do myślenia; wcześniej tych słów nie rozumiałem, a teraz to dokładnie widziałem, dopiero zaawansowana niepełnosprawność, pokazała mi wyraźnie, że to prawda. Myślałem, że przy tym stanie zdrowia powinno pojawić się zwątpienie i smutek, a zostałem zaskoczony, że wiara daje uśmiech i pogodę ducha. To jest niesamowite, prawie jak odkrycie Ameryki. Nawet widzę w tym Bożym planie sens choroby, co rodzi ufność i spokój. Nie wstydzę się już swojej bezradności, skoro jestem przekonany o jej potrzebie. Kiedyś siedzenie w wózku inwalidzkim było dla mnie szokiem, a teraz jest tylko czymś trudnym. Tak mnie ta choroba zmieniła, że siebie czasami nie poznaję. Dodatkowo jestem o swoją przyszłość spokojny. Zdaję sobie sprawę jak Szatan pragnie mnie odsunąć od Boga i chce mną kierować. W takich sytuacjach przypominają mi się słowa papieża, że miłość kosztuje i wymaga wysiłku. Choć nieustannie muszę zmagać się ze swoją niepełnosprawnością jestem zadowolony z siebie, że chcę walczyć. Ale zdaję sobie sprawę, że jestem słaby i w każdej chwili mogę odsunąć się od Boga. Wtedy przypominam sobie inne słowa z Pisma św.: „jestem z wami po wszystkie dni, aż do skończenia świata”. I dalej ufam, że ta choroba jest dla mojego dobra.