mozaika ZAPRASZAMY

do kościoła Świętej Rodziny w Warszawie ul. Rozwadowska 9/11

29 kwietnia 2025 (wtorek)

19.00 Msza święta
20.00 konferencja

Dyżur liturgiczny pełni grupa parafii św. ojca Pio z Grochowa

Działanie łaski Bożej za przyczyną Matki Bożej w mojej rodzinie

Pragnę podzielić się działaniem Matki Bożej w mojej rodzinie. Działanie to dotyczyło bezpośrednio mojego męża i polegało na cudownym jego nawróceniu. Śmiało mogę wiązać to z łaską zesłaną przez ręce Niepokalanej, ponieważ przez cały czas choroby męża najważniejszą modlitwą był różaniec.

Mój mąż poważnie zachorował, początkowo leczono go antybiotykami, dopiero po 10 miesiącach, po konsultacji onkologicznej postawiono diagnozę: ziarnica złośliwa. Choroba trwała 2 lata i zakończyła się śmiercią.

Po pół roku trwania choroby, mąż powiedział do mnie:”przypomnij mi, naucz mnie modlić się na różańcu”. A muszę zaznaczy,że przed laty zafascynowała go ideologia marksistowska i przez 28 lat był bardzo oddalony od Boga. I tak się od różańca zaczęło! Czym bardziej cierpiał, czym nadzieja na życie i wyzdrowienie była mniejsza, tym bardziej przywiązywał się do różańca. Nierzadko trzymał go w ręce przez cały dzień. Potem zapragnął Pisma Świętego, potem poprosił o „Naśladowanie Chrystusa” Tomasza z Kempis. I tak już było do końca jego życia. Przy łóżku na nocnym stoliku stał krzyż, leżał różaniec, Pismo Święŧe i książka Tomasza z Kempis. Gdy nasza 10-letnia wtedy córka zapragnęła pójść na pielgrzymkę na Jasną Górę, pomysł ten został przyjęty przez mojego męża z entuzjazmem, gdyż wiązał z nim wielkie nadzieje. Sam toczył z sobą bardzo trudną walkę, walkę o wiarę. Tyle sprzeczności go nurtowało, tyle trudnych pytań, zmagał się sam ze sobą.

Ale Miłość Miłosierna musi zwyciężyć! Był już tak blisko Boga. Potrzebował tylko podania ręki przez dobrego duszpasterza, który przekona go, że Wielkie Miłosierdzie Jezusa może go objąć, gdy on tylko, tego dobrowolnie zapragnie. I tak się stało. Ksiądz pomógł rozwiać choremu ostatnie jego wątpliwości. A wątpliwości były takie: „czy Bóg mi wybaczy?” oraz „czy moje gorące pragnienie pojednania się z Bogiem, nie wygląda jak przysłowiowe, jak trwoga to, do Boga”? Próbował rozaczliwie wyjaśniać „proszę księdza, to przez mój piekielny racjonalizm”. Po tej pamiętnej rozmowie, w sobotę, w dzień Matki Bożej, mój mąż poprosił o spowiedź świętą. Dzień ten był dla niego cudowny. Płakał z radości, jak dziecko. Ufał Matce Bożej, do Niej zanosił modlitwy o oddalenie cierpień. I został wysłuchany. Od momentu Sakramentu Pojednania do chwili śmierci, nie zażądał ani jednego środka uśmierzającego ból, które przedtem zażywał. Przez te ostatnie 5 tygodni był spokojny. Okres ten był całkowicie poświęcony modlitwie. Gdy sam nie mógł się modlić, prosił mnie o pomoc i za mną powtarzał modlitwę. Najważniejszą modlitwą był jak zwykle Różaniec, ale również Koronka do Miłosierdzia Bożego, i pieśni głównie maryjne.

Umarł w sobotę w dzień Matki Bożej. Umierał uśmiechając się i jeszcze po śmierci był uśmiechnięty. Lekarka, która była obecna przy zgonie powiedziała: „Jestem wstrząśnięta tą śmiercią, takiej śmierci nie widziałam, aby umierający uśmiechał się. Musiał być człowiekiem naprawdę głęboko wierzącym.”

Uzdrowienia są wiekimi cudami, ale będąc świadkiem nawrócenia, muszę stwierdzić, że jest to największy cud. Jest to cud narodzenia się nowego człowieka, odbywający się w walce łaski Bożej ze złem, trwającej nieraz bardzo długo, tym bardziej, że uzależnionej od wolnej woli człowieka.

Z.S.

Moje spotkanie z Bogiem - świadectwo

 

Kościół kochałam od dziecka. Mama uczyła mnie modlitwy, stryjek - ksiądz zabierał mnie na msze święte. Kiedy dorosłam mogłam sama chodzić do kościoła, nie opuszczałam żadnej mszy świętej, ani żadnego nabożeństwa. Od kiedy rozpoczęłam naukę w gimnazjum kościół stał się moim domem, tym lepszym domem, bo w moim rodzinnym domu działo się źle. Chodziłam do kościoła, modliłam się, ale tak naprawdę z Bogiem spotkałam się później.

W gimnazjum religii uczył mnie ksiądz proboszcz. Wtedy nie miałam pieniędzy na podręczniki, więc ksiądz dał mi książkę do religii i poprosił, abym mu pomogła w kościele, a ja zgodziłam się. Ze szkoły szłam prosto do kościoła. Dekorowałam ołtarz, zapalałam świece, robiłam porządki, przygotowywałam dzieci do pierwszej komuni, śpiewałam w chórze. Do domu wracałam aby coś zjeść i przespać się.

Pewnego dnia ksiądz proboszcz został przeniesiony do inne parafii. Wokół mnie zaczęły się dziać złe rzeczy. Byłam harcerką i już pracowałam. Wtedy zwolniono mnie dyscyplinarnie z pracy za to, że nie chciałam należeć do ZMP (Związek Młodzieży Polskiej). W tym czasie załamałam się i zagubiłam w wierze. Obwiniałam wszystkich o moje niepowodzenia. Przestałam chodzić do kościoła. Poczułam się jak zagubiona owca na rozdrożach, było mi źle. Mój znajomy organista po przyjacielsku ze mną porozmawiał, poradził, abym poszła do spowiedzi . Wiele mi ta rozmowa dała, podniosła mnie na duchu. Niedługo, bo w ciągu pół roku umarli moi rodzice, a ja o to miałam żal do Boga. Pytałam, dlaczego, tak mnie karze. Teraz wiem, że Boga nie należy pytać, dlaczego? Bóg wie co robi. Bóg nie opuścił mnie, odnalazł swoją zagubioną owieczkę, obdarzył swoim miłosierdziem i przyjął do „stada”. Czułam się szczęśliwa.

Po pewnym czasie wyszłam za mąż. Co gorsze za rozwodnika, a ponieważ pierwsza żona żyła, nie mogłam wziąć ślubu kościelnego, tylko cywilny. Z tego powodu czułam się źle. Oprócz tego okazało się, że mąż ma problem z alkoholem. Od pewnego księdza usłyszczałam, że jestem grzesznicą i nie powinnam przychodzić do świątyni. Załamałam się całkowicie. Niemożność chodzenia do kościoła i alkoholizm męża, to były wiekie dla mnie ciężary. Obraziłam się na Boga, a jednocześnie tęskniłam za Nim. Dlatego Bóg mnie jednak nie opuścił, pomagał mi żyć, obdarzył swoim miłosierdziem i dotarł do mojego sreca.

Pierwsza żona mojego męża umarła i w tym czasie na kolędę przyszedł do nas ksiądz proboszcz mojej obecnej parafi. Porozmawiał z nami i poradził, abyśmy przyjęli sakrament małżeństwa. Zaprosił nas do siebie i pomógł nam przygotować się do ślubu kościelnego. Z radością wróciłam do Kościoła. Spotkałam też księdza, który był moim spowiednikiem. Od kilku lat należę do Ruchu Rodzin Nazartańskich. To Bóg swoim miłosierdziem sprawił, że czuję się szczęśliwa. Mój mąż nie pije. Uwierzyłam w miłosierdzie Boże. To jest moje najpiękniejsze spotkanie z Panem Bogiem.

Krystyna G.

16-05-2012

Świadectwo Tomka Wilanda

 

Epizody z choroby Tomka Wilanda

 Dziwne

Kiedy patrzę wstecz, to widzę, dużo w moim życiu niewytłumaczalnych zdarzeń i wcześniej nawet się im nie dziwiłem, uważałem siebie za farciarza, jednak po jakimś czasie mocno mnie zaniepokoiło wyczytane zdanie: „nie ma przypadków, są tylko znaki”, więc zacząłem się dokładniej przyglądać swojemu życiu. Można powiedzieć, że wtedy każdego dnia wieczorem ich szukałem, nawet przypuszczałem, że przez te znaki może mówić do mnie sam Bóg.

 Tak to było

Na początku choroby, miałem wtedy 24 lata (stwierdzono u mnie stwardnienie rozsiane, nazywane sm), uważałem siebie za lepszego od innych. Wiele lat ćwiczyłem sporty walki. Poznałem wtedy u człowieka tzw. punkty witalne, w które uderzenie powodowało utratę przytomności, a nawet śmierć. Byłem dumny z tej wiedzy, ale mimo wcześniejszej dobrej kondycji choroba objawiała się szybkim zmęczeniem, nawet po niewielkim wysiłku. Spowiednik mi powiedział kiedyś: „gdyby nie choroba, to bym był, albo w więzieniu, albo już bym leżał na cmentarzu”. Te słowa nawet często mi się przypominały. Na początku choroby nic nie było po mnie widać, jak byłem wypoczęty, tylko ja wiedziałem, że ze mną jest coś nie tak. Ale dzięki przyszłym wydarzeniom zacząłem patrzeć na siebie krytycznie, bez żadnej taryfy ulgowej i nawet stwierdziłem w jakimś przypływie szczerości i pokory, że do każdego świństwa jestem zdolny, bo taki byłem pewny siebie. Przed chorobą byłem ciekawy swojej przyszłości, a teraz zacząłem się jej bać. Wcześniej uważałem siebie za samowystarczalnego, niepotrzebującego niczyjej pomocy, a gdy dziewczyna zachęcała mnie do wyjazdu na stałe za granicę, pojawiły się u mnie obawy przed niewiadomą, przed chorobą, bo w szpitalu zobaczyłem, co może mnie czekać, a nie wiedziałem jak to się może skończyć u mnie, czego się spodziewać. Na studiach na piątym roku Politechniki Warszawskiej już choroba mocno obniżyła moją sprawność. Kiedy przyszedł już ostatni termin oddania mojej pracy dyplomowej, chciałem jeszcze dzień wcześniej zadać parę pytań swojemu promotorowi, by zrobić ostatnie poprawki, bo w ostatniej chwili zobaczyłem w swojej pracy parę błędów. Niestety on był wtedy na urlopie, jak się dowiedziałem na uczelni i przerażony własną sytuacją musiałem wracać do domu. Nagle zobaczyłem go idącego korytarzem budynku, po prostu coś zapomniał i niespodziewanie pojawił się w pracy, ja z wielką radością i nadzieją do niego podbiegłem i wszystkiego się dowiedziałem. Na początku nazwałem tą sytuację wielkim szczęściem, ale dokładniej jej się przyglądając zobaczyłem w tym działanie Opatrzności, bo nie umiałem tego wytłumaczyć. Trochę wcześniej, gdy musiałem coś z moją pracą dyplomową zrobić ponad własne możliwości i to mi się udało, pierwszy raz nie nazwałem tego szczęściem, ale Bożą pomocą, inaczej nie umiałem tego określić, bo gdy się widzi swoją bezradność i ona jest przeszkodą sukcesu, to jak inaczej to nazwać. Coraz częściej niesamowite sytuacje w moim życiu się zdarzały. Kiedyś np. byłem bardzo zmęczony i siedziałem na przystanku autobusowym by ostatkiem sił wrócić do domu. Zamiast autobusu zatrzymuje się moja koleżanka, jadąca samochodem, biedaczka zabłądziła i chciała się spytać o drogę, wtedy byłem podwieziony pod same drzwi mojego domu. Innym razem szedłem zygzakiem jak pijany i przechodziłem przez jakiś park. Nagle zostałem otoczony przez chłopaków chcących zabrać mi torbę. Sam się teraz dziwię swojemu zachowaniu, bo uśmiechnąłem się do nich i rozbawiony sytuacją, o której wcześniej marzyłem (wiele lat ćwiczyłem kick-boxing i takich zawodników bym szybko pokonał) zacząłem się z tego wszystkiego głośno śmiać. Oni byli zaskoczeni, jakby w szoku i szybko odeszli. Oczekiwali zobaczyć mój strach, a było zupełnie inaczej.

 

Co myślę

Powoli dochodziłem do przekonania, że moja chęć samowystarczalności i niezależności była czymś, co oddalało mnie od ludzi. Oni wtedy do niczego nie był mi potrzebni, chyba że robili coś dla mnie, to mogłem ich pochwalić, byłem typowym egoistą. Tak samo nieufnie myślałem o Bogu, że się nie zna, nie wie co sprawi mi radość, że ja wiem lepiej, nie wie czego potrzebuję i co dla mnie jest dobre. Kiedy zaczął mi się walić mój świat i stawałem jakby poza nim, zobaczyłem, że staje się wolnym od wcześniejszych pragnień i przywiązań, inaczej na wszystko zacząłem patrzeć, jakby otwierały mi się oczy. Wtedy zacząłem przyznawać rację Bogu, choć nie zawsze Go rozumiałem, ale Mu ufałem. Stwierdziłem, że moje marzenia nie dawały mi radości, bo one zniewalały, czyniły mnie ich niewolnikiem, a bez nich mogłem być naprawdę radosnym i nawet szczęśliwym.

 


Następne epizody z choroby Tomka Wilanda

 

Zaskoczenie

Z osoby uważającej się za niezależną i bardzo wysportowaną, dbającej wyjątkowo o dobry własny wizerunek, musiałem wreszcie pokazać gorszą prawdę o sobie, niby się umniejszyć, to było dla mnie bardzo trudne, to było jak poniżenie się. Nawet nie sądziłem, że uznam za prawdziwe i skierowane do mnie bezpośrednio słowa Jezusa: „beze mnie nić nie możecie uczynić” i że one tak dosłownie spełnią się w moim życiu.

 

Równia pochyła

Przyszedł czas, gdy o własnych siłach już za ciężko mi się chodziło i uchodziłem za osobę wręcz pijaną. Żeby tak o mnie nie myślano chciałem kupić sobie laskę lub kulę, by być uważanym raczej za chorego. Postanowiłem tak zrobić i wszedłem do sklepu, gdzie sprzedawali laski góralskie. Przed sklepem uczyłem się z tym chodzić, ale parę razy się potknąłem i musiałem ją w końcu oddać. Było tam sporo ludzi i pewnie się zastanawiali: jak ten gość o kuli mógł być tak pijanym. Można powiedzieć, że wtedy dosyć często przechodziłem różne upokorzenia i zwykle były po nich wielkie bunty. Po buncie przychodził czas smutku, z czym przez dłuższy czas się męczyłem. Pewnego razu zachciało mi się podczas takiego buntu rozmawiać z Bogiem, co przerodziło się w modlitwę. Zdziwiłem się, że nie było po tym wtedy smutku, a pojawiła się jakaś dziwna siła do lepszego znoszenia tych trudności i nawet pokazała się jakaś nadzieja. Zacząłem częściej to praktykować, lepiej się z tym czułem. W pracy kolega mi podsunął myśl, bym nie męczył się chodzeniem do łazienki, ale jeździł tam na jego rowerze, który on będzie pchał. Ja miałem tylko na nim siedzieć i kierować. Śmiesznie to musiało wyglądać. Dodatkową trudnością okazało się ruszanie, bo miałem kłopoty z umieszczeniem stóp na pedałach i kolega się męczył, by je tam postawić. Jednak wiele osób w pracy nas ostrzegało, że to niebezpieczne. Jak się lepiej czułem, to chodziłem do łazienki o kuli, którą jednak kupiłem, a kolegów prosiłem, by szli koło mnie, bym trzymał ich drugą ręką za ramię. Gdy musiałem iść po schodach prosiłem znowu kolegów by mnie brali na „barana” i wnosili na górę. Oni byli w większym strachu niż ja, bo się czuli za mnie odpowiedzialni, a nie chcieli ryzykować. Śmierć w oczach znowu ja miałem, gdy musiałem sam iść po oblodzonym chodniku. To była loteria, czy znowu przewrócę się, a czasami się tak zdarzało, najgorsze było potem się podnieść i wtedy po raz pierwszy czułem się, jak staruszek, który jest bezradny i potrzebuje pomocy od każdego napotkanego człowieka. Kiedyś w sanatorium, będąc na basenie, skręciłem sobie rękę i nie mogłem chodzić o kuli. Z musu musiałem usiąść na wózek inwalidzki. To był szok na nim siedzieć, bo to było dla mnie następne upokorzenie, czułem się okropnie. Jednak, gdy ręka przestała boleć i zacząłem chodzić tylko o kuli, parę razy się niebezpiecznie wywróciłem i dałem za wygraną i na stałe usiadłem na wózku. Jednak i do tego się przyzwyczaiłem, co ciekawe, dalej się czułem lepszy od innych. Takie przejścia z chorobą czyniły mnie bohaterem w moich oczach. Ale znowu przyszło pogorszenie stanu zdrowia i coraz trudniej było mi się przesiadać z wózka, czy na łóżko, czy na sedes. Nawet kilka razy wywróciłem się przy tych operacjach i leżałem na podłodze. Parę razy nie miałem siły wczołgać się nawet na łóżko. Skończyło się wtedy spaniem na podłodze, tylko miałem siłę przykryć się dywanem. Po takiej przygodzie powinienem być załamany, a ja zacząłem się z siebie śmiać. Dopiero musiałem doświadczyć takiej słabości, by stwierdzić, że jestem śmieszny i móc powiedzieć Bogu, że naprawdę nic już sam nie mogę i Jego pomocy potrzebuję przy każdej czynności.

 

Z ufnością w przyszłość

Musiałem doświadczyć wielu upokorzeń, by moja pycha zaczęła być miażdżona i bym mógł nauczyć się pragnąć pokory, która zawsze dawała mi radość. Nastąpiło też inne spojrzenie na siebie i swoją sytuację, co bez modlitwy byłoby niemożliwe. Zacząłem wreszcie widzieć sens choroby, to był dla mnie wielki sukces, nawet uważałem to wszystko za ciężki dar. Zacząłem widzieć w niej także Boży plan i próbę ratowania tego egoisty. Widziałem w tym też miłość Boga. Ta cała sytuacja jest dla mnie mocnym trzepnięciem, ale jest konieczna, bym się opamiętał i zaczął widzieć wreszcie swoje zło. Teraz wielu wcześniejszych pragnień nawet nie rozumiałem, były dla mnie już nic nie wartymi śmieciami. Wartościowymi rzeczami stało się zupełnie coś innego, czego wcześniej nawet nie znałem.

 


 Cierpienie widziane moimi oczyma.

Po przeczytaniu listu apostolskiego papieża Jana Pawła II o chrześcijańskim sensie ludzkiego cierpienia, zastanowiłem się nad sobą i powstałą sytuacją w moim życiu z pozycji wiary. Przypomniała mi się relacja objawień z Fatimy, a dokładniej jej druga tajemnica. Kiedy Matka Boska pokazywała dzieciom piekło, mówiła: módlcie się za grzeszników i dusze w czyśćcu cierpiące, i ofiarujcie za nie swoje cierpienia. Widziałem po sobie, że gdy czyniłem tak, jak poleciła dzieciom Maryja, gdy choroba stawała się bardzo uciążliwa, pozwalało mi to wtedy inaczej spojrzeć na własne wysiłki. Stosowałem w praktyce tą radę mówiąc: “to dla was się poświęcam grzesznicy i dusze w czyśćcu cierpiące” Widziałem wtedy po sobie, jak się rozchmurza; jak jakaś wielka siła we mnie wstępuje i mam chęć do pomocy innym. To było dla mnie wielkie odkrycie, że to wszystko co związane z chorobą jednak miało głębszy sens. Bunt dotychczasowy zamienił się w zaufanie Bogu. Zacząłem bardziej drążyć ten temat i poznałem wtedy inne nauczanie kościoła: “droga do Nieba jest stroma i wąska, a szeroka i wygodna prowadzi do piekła” To było dla mnie odkrycie przerażające. Dlatego wg mnie tak wielu ludzi nieświadomie wybiera tą wygodną drogę. Wpływ na ludzką decyzję z pewnością miał cwany Szatan, dlatego trzeba uważać. Choć w dzisiejszym świecie osoba borykająca się z cierpieniem budzi szacunek, to może wielu ludzi onieśmielać. Wtedy też zacząłem podziwiać osoby, które kierują się w życiu zasadą, że własne przekonanie jest ważniejsze niż opinia większości. Kiedy przypominam sobie słowa apostoła: “nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę”, to widzę też jego walkę z tym podstępnym Szatanem. Ja tym bardziej w tej walce jestem za słaby. Jeżeli przyznam się do własnej słabości to łatwiej przychodzi mi prosić o pomoc Boga. Tylko w ten sposób mogę wygrać z pokusami dawanymi przez Szatana, a własne cierpienie może mi w tym nawet pomóc.


Po latach

Mija dwadzieścia lat choroby i zdałem sobie sprawę, jak bardzo zmieniło się moje myślenie i patrzenie na wszystko dookoła. Kiedyś (kiedy byłem jeszcze zdrowym) lubiłem samodzielność i samowystarczalność. Wierzyłem we własne siły, bo wszystko przychodziło mi łatwo. Byłem przez to wielkim pyszałkiem. A teraz uczę się pokory, bo dawnych sił już nie ma. Zauważyłem w moim myśleniu, że wszystko czym żyłem i o czym marzyłem przestało się liczyć. Zdziwiłem się, że dawnej postawy nawet zacząłem się wstydzić. Muszę teraz szukać pomocy w najprostszych czynnościach. Stałem się prawie jak sparaliżowany i przez to niewiele sam mogę zrobić. Jeżeli coś muszę zrobić, to tylko z innych pomocą, niekiedy ukrytą, ale pod czujnym okiem. Wreszcie, po wielu doświadczeniach niemocy, przestałem się buntować i zacząłem uważać, że wszystko w moim życiu są to plany Boga i to dla mojego dobra. Nie od razu tak myślałem. Dopiero ono się pojawiło po zobaczeniu u siebie radości i poczucia szczęścia. Zastanowiły mnie słowa z Pisma św. „beze mnie nic uczynić nie możecie” – to dopiero dało mi do myślenia; wcześniej tych słów nie rozumiałem, a teraz to dokładnie widziałem, dopiero zaawansowana niepełnosprawność, pokazała mi wyraźnie, że to prawda. Myślałem, że przy tym stanie zdrowia powinno pojawić się zwątpienie i smutek, a zostałem zaskoczony, że wiara daje uśmiech i pogodę ducha. To jest niesamowite, prawie jak odkrycie Ameryki. Nawet widzę w tym Bożym planie sens choroby, co rodzi ufność i spokój. Nie wstydzę się już swojej bezradności, skoro jestem przekonany o jej potrzebie. Kiedyś siedzenie w wózku inwalidzkim było dla mnie szokiem, a teraz jest tylko czymś trudnym. Tak mnie ta choroba zmieniła, że siebie czasami nie poznaję. Dodatkowo jestem o swoją przyszłość spokojny. Zdaję sobie sprawę jak Szatan pragnie mnie odsunąć od Boga i chce mną kierować. W takich sytuacjach przypominają mi się słowa papieża, że miłość kosztuje i wymaga wysiłku. Choć nieustannie muszę zmagać się ze swoją niepełnosprawnością jestem zadowolony z siebie, że chcę walczyć. Ale zdaję sobie sprawę, że jestem słaby i w każdej chwili mogę odsunąć się od Boga. Wtedy przypominam sobie inne słowa z Pisma św.: „jestem z wami po wszystkie dni, aż do skończenia świata”. I dalej ufam, że ta choroba jest dla mojego dobra.

 

Małe Ciche 2025

Zapraszamy na rekolekcje RRN w Małym Cichym w terminie 4 - 12 lipca 2025

Rozpoczęcie rekolekcji 4 lipca 2025 (piątek) Msza święta o godz. 17.00 w kościele w Małym Cichym.
Po Mszy świętej o godz. 19.00 obiad.

Zakończenie rekolekcji 12 lipca 2025 (sobota) około południa.

Zaliczka od osoby dorosłej wynosi 140 zł.

Koszt całkowity rekolekcji:

 1100 zł - osoby dorosłe,
  960 zł - młodzież w wieku od 11 - 18 lat,
  720 zł - dzieci w wieku 4 - 10 lat,
  120 zł - dzieci do 3 lat, pod warunkiem, że nie zajmują osobnego łóżka i jedzą własne posiłki.

Rodziny wielodzietne zwolnione są z opłaty za rekolekcje za czwarte i następne dziecko z ich rodziny na rekolekcjach.

Koszt rekolekcji obejmuje: 8 noclegów, 8 śniadań, 8 obiadów oraz koszty organizacyjne i materiałów rekolekcyjnych.

Koszt rekolekcji nie obejmuje: opłat za przejazdy na Msze święte do miejscowości innych niż Małe Ciche.

Uczestnicy rekolekcji rozliczają się za rekolekcje z animatorem domu w dniu przyjazdu.

Uczestnicy ponoszą koszt całkowity rekolekcji niezależnie od ilości wykorzystanych dni.

Prosimy zabrać ze sobą dokumenty uprawniające do ewentualnej pomocy medycznej w ramach NFZ.

Zgłoszenia na rekolekcje są przyjmowane do 10 czerwca 2025.

Uczestnicy rekolekcji powinni wypełnić karty zgłoszeniowe. Rodziny mogą się zgłaszać na jednej karcie.

Wypełnione karty wraz z zaliczką są przyjmowane przez organizatorów: Tomasza Kosko lub Elżbietę Myśliwiec na spotkaniach RRN we wtorki po Mszy świętej w Warszawie, ul. Rozwadowska 9/11.

Przy zgłoszeniu elektronicznym należy:
wypełnione karty zgłoszeniowe przesłać pocztą na adres Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. 
zgłosić telefonicznie swoją chęć uczestniczenia dzwoniąc pod numer 609 106 227
przesłać zaliczkę na nr konta bankowego 56 1940 1076 5323 9671 0000 0000 - Elżbieta Myśliwiec
(przy przelewie należy podać imiona i nazwiska osób, których wpłata dotyczy oraz cel wpłaty zaliczka na rekolekcje w Małym Cichym)